niedziela, 30 listopada 2014

III. Niespodziewane zdarzenia. Lena.

Niespodziewane zdarzenia mają zawsze wielki wpływ na dalsze życie. Takie niespodziewane zdarzenie jest jak niewidzialna dłoń, która popycha pierwszą kostkę domina, powodując ciągły rozwój wypadków, szybkie zmiany. Rodzaj zachodzącej zmiany można podzielić na „za rewolucją” i „przeciw rewolucji” – zmiana „za rewolucją” jest szybka, nienaturalna i widoczna, natomiast „przeciw rewolucji” jest stopniowa, zachodzi w konsekwencji zmian ewolucyjnych. Tej ostatniej niemal się nie zauważa – jedynie przystając i patrząc za ramię w swoją przeszłość można ją zrozumieć i pojąć. Natomiast ta pierwsza, gwałtowna zmiana jest właśnie wynikiem niespodziewanego zdarzenia.
Lena popatrzyła na zegarek, przerywając pisanie. Ósma rano. Zamknęła notes oprawiony w czarną skórę i podeszła do toaletki. Parę razy przeczesała ciemno brązowe włosy spływające w nieregularnych falach do pasa. Spojrzała na zmęczoną twarz w lustrze, podkrążone oczy o zielonych tęczówkach – od paru dni miała poważne problemy z zaśnięciem.
Promienie słońca przedostały się do pokoju, mimo, iż zasłoniła wieczorem bordowo-beżowe zasłony, w nadziei, że nie będąc rozpraszana przez księżycową poświatę wślizgującą się niczym rabuś do pomieszczenia szybciej zaśnie. Podeszła do okna i odsłoniła je, pozwalając oświetlić całą sypialnię.
Była przestronna i wygodna. Ściany były beżowe, drewniane antyczne meble ciemne, wielkie łoże ukryte za lekkim jak mgiełka baldachimem. Po stronie łoża znajdowały się drzwi do jej własnej toalety, niemal dorównującej wielkością sypialni, a następne drzwi znajdujące się na przeciwległej ścianie prowadziły do równie eleganckiego pokoju dziennego, w którym zawsze stały wazony pełne świeżych kwiatów, które swym zapachem przywodziły na myśl łąkę, albo różany ogród – gdyby zamknąć oczy, można by zapomnieć, że to pomieszczenie, a nie tajemniczy ogród.
Dziewczyna ubrała zwiewną, beżową sukienkę odpadającą do samej ziemi, przepasaną złotym paskiem, po czym wyszła z pokoju na korytarz, by zejść do jadalni na śniadanie. Była już spóźniona, lecz nie zamartwiała się tym – pisanie wciągało ją tak bardzo, że godziny dla niej płynęły szybciej – i nikt nie miał jej tego za złe.
Lena nie pisała niczego konkretnego – żadnej powieści o określonej fabule. Pisała swoje spostrzeżenia, czasami wiersze. Często zbierała się w niej taka fala, fala natchnienia, która uderzała z siłą wodospadu o jej umysł, nakazując szybko zapisać dane słowa, które akurat ułożyły jej się w pamięci – to uczucie jest znane wielu istotom, ale tym, którzy tego nie zaznali trzeba wiedzieć, że to uczucie jest zupełnie nie do poskromnienia.
Lecz w tym momencie wena z całą pewnością tymczasowo zasnęła, niczym kot na słońcu, nadal czujna, a Lena mogła bez nagłych jej pobudek, ze spokojem zjeść śniadanie. Wchodząc do jadalni powiedziała wesoło „dzień dobry” mężczyźnie siedzącemu przy krańcu prostokątnego stołu.
Jadalnia była przestronna i jasna, na całej szerokości wschodniej ściany rozciągały się wielkie okna, przesłonięte białymi niczym śnieg firankami, po bokach oprawionymi złotymi zasłonami. Prócz stołu nie było tam żadnego mebla, za to przy ścianach stały marmurowe postacie wyrzeźbione przez najlepszych artystów.
Mimo, iż rzeźby te z pewnością powinny być obiektem fascynacji, o ile nie kultu – były naprawdę piękne i tajemnicze – to najwięcej uwagi nie przyciągały ani one, ani kryształowy żyrandol, ani żadna martwa rzecz w pomieszczeniu – bowiem najwięcej uwagi przyciągała właśnie jedyna, prócz Leny żywa istota – a dokładniej Pan Lu.
Lena znała go całe życie. A mimo, że minęło już prawie osiemnaście lat od kiedy ją przygarnął, to Pan Lu pozostawał taki sam, niezmienny. Z tego co słyszała musiałby mieć przynajmniej sześćdziesiąt lat, lecz wcale na takiego nie wyglądał. Lena wiedziała dlaczego, była tego świadoma już od paru lat.
Mężczyzna był anielsko przystojny o błękitnych oczach i kręconych włosach koloru złota. Był jej opiekunem, przyjacielem, jedyną rodziną. Wstał, kiedy weszła do jadalni ukazując się w pełnej krasie i w drogim garniturze.
- Jak zawsze spóźniona – powiedział ostro, lecz oczy miał pogodne, co upewniły ją w przekonaniu, że jest to udawana złość.
- Chyba muszę porozmawiać z naszym znajomym – odpowiedziała siadając do stołu. – Ostatnio nie mogę normalnie zasnąć.
- To dobry pomysł. Kto inny mógłby być za to odpowiedzialny prócz Snu – Lena pokiwała głową na jego spostrzeżenie. Później dostała swój omlet i szklankę mleka, więc zajęła się posiłkiem. Zauważyła, że Lu co chwila na nią spogląda – nie, nie czuła się zażenowana, ale jego wzrok był tak badawczy jak nigdy dotąd. Nie zapytała się jednak o powód jego dziwnego spojrzenia i jadła dalej.
Po skończonym posiłku już miała wstać, gdy niespodziewanie Lu odezwał się.
- Będziemy mieli gości. Na parę dni, może tydzień dwóch z nich zatrzyma się u nas, reszta pojawi się na balu, w następną sobotę.
- Świetnie – uśmiechnęła się. – Uwielbiam bale.
Lu spojrzał na nią znowu zamyślonym wzrokiem.
- Dzisiaj przybędzie Sen i jego brat. Zaproponowałem im, by podczas pobytu w tym świecie zatrzymali się u nas.
- Sen? – Lena nie ukrywała radości. Bardzo go lubiła, poza tym był przezabawny i jak z nikim innym potrafiła z nim o wszystkim rozmawiać. – Ale jego brata nie znam. To... – zamyśliła się na moment. – Śmierć?
Lu skinął głową.
- Mam z nim do omówienia poważną sprawę. Bardzo zależy mi, by wszystko poszło po mojej myśli. Zrobię wszystko, by znaleźć w nim sojusznika. Dlatego, nie ważne co zrobi, chcę, byś traktowała go z godnością i szacunkiem.
Lena ze zdziwieniem popatrzyła na niego, nie mając pojęcia dlaczego sądził, by mogła zachować się niegodnie.
- On jest zupełnie inny od Snu – pośpieszył z wyjaśnieniem. – Po prostu chciałem cię uprzedzić, nie miej mi tego za złe, skarbie – obdarzył ją czarującym uśmiechem. Obiecała mu, że zrobi wszystko, by był zadowolony.
Godzinę później, chcąc jak najbardziej wykorzystać piękną, majową pogodę wzięła swój notatnik i wyszła na dwór. Pałac był zbudowany na planie prostokąta, był symetryczny, pomalowany białą farbą i z dużymi oknami. Miał dwa piętra. Mimo, iż na zewnątrz wydawał się mały, to w rzeczywistości takim nie był. Frontowa ściana była położona na zachodzie – cień padał na wysypane żwirem podłoże. Na przeciw drzwi, jakieś dwadzieścia metrów dalej znajdowała się fontanna z której wypływała strumieniami woda, w promieniach słonecznych wyglądająca na płynny kryształ. Dalej ciągnął się starannie podcięty trawnik oraz długa aleja grabowa. Cała okolica była bardzo czarująca – rabaty z różami roznosiły w gorącym powietrzu upajający zapach.
Lena podążyła pod małe drzewko z różowymi kwiatami i usiadła pod nim. Oparła się o pień, pozwalając słońcu delikatnie pieścić jej twarz i rozmyślała. Nawet nie zauważyła, że coś nadeszło, coś usypiającego, coś znajomego.
Z drzemki wyrwał ją wesoły głos i jakaś postać przesłoniła jej słońce.
- Wstawaj, leniu – Sen stał nad nią. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się na widok przyjaciela. Wstała pośpiesznie. Złapał ją w talii i z radością uniósł ku górze, wykonując pełny obrót i słuchając jej protestów.
- Tak dawno cię widziałam – roześmiała się. – A ty nic się nie zmieniłeś!
- Za to ty się postarzałaś – dogryzł jej. – Widać ci siwe włosy.
Trzepnęła go lekko w ramię.
- Poza tym widujesz mnie śpiąc.
- Jasne. Od paru nocy nie mogę zasnąć – poskarżyła się z wyrzutem. – Mógłbyś coś z tym zrobić?
- Oczywiście, ale nie za darmo.
Przymrużyła oczy.
- Materialista.
Sen odsunął się od niej, odwracając głowę w stronę drogi. Lena spojrzała również w tamtym kierunku i ujrzała czarnowłosego mężczyznę, trzymającego dłonie w kieszeniach i nie patrzącego w ich stronę.
- Chodź. Mój brat się niecierpliwi – złapał ją za ramię i pociągnął za sobą. Lena poczuła się nieswojo i zatrzymała się.
- Poczekaj, Śnie. Może lepiej dołączę do was później? – na te słowa badawczo jej się przyjrzał.
- A co, wstydzisz się? – nie wytrzymał i uśmiechnął się.
- Dupek – skomentowała cicho i pozwoliła mu się poprowadzić, trzymając w ręce notes. Patrzyła na stopy, bojąc się spojrzeć na nieznanego mężczyznę. Szczerze mówiąc, przez to, że Lu ją ostrzegł czuła panikę, a nawet strach przed tym gościem. Na razie zupełnie nieuzasadniony. Podniosła wzrok i zerknęła na mężczyznę, który wpatrywał się w swego brata, jakby w ogóle jej nie zauważał. Spuściła ponownie spojrzenie, czując się zupełnie niekomfortowo.
- Śmierć – przemówił Sen. – To moja przyjaciółka, Lena.
Spojrzał na nią przelotnie i skinął głową. Jego wzrok był zimny i beznamiętny. Lena zastanawiała się jakim cudem bliźniacy mogą się tak bardzo różnić. W dodatku poczuła, że wokół niej powietrze gęstnieje, a przed oczami na moment zabłysnęły jej gwiazdki.
- Możemy już iść, czy zamierzasz mnie poznać z wszystkimi osobami na tym świecie?
Dziewczyna słysząc te nieprzyjazne słowa głośno zaczerpnęła powietrza. Kiedy mężczyźni zaczęli podążać w stronę dworu Lena złapała Sen za ramię.
- Ja... – zaczęła cicho. – Ja później do was dojdę, dobrze?
- Ale...
Dziewczyna nie chciała, żeby Śmierć usłyszał ich wymianę zdań, dlatego pośpiesznie odwróciła się i odeszła trochę dalej. Dopiero gdy się oddaliła poczuła, że może odetchnąć głębiej, jakby sama obecność Śmierci powodowała dziwne odczucie.
Poszła dalej drogą, chcąc jak najpóźniej przyjść do domu. Mogła podejrzewać, że Lu nie będzie zadowolony z jej nieobecności, ale nie wiedziała czy zdołałaby przetrwać towarzystwo nowo poznanego mężczyzny.
Lena znała Sen już bardzo długo – można by powiedzieć, że od urodzenia, bo przecież co noc zachodzi do jego krainy, lecz w tym świecie poznała go sześć lat temu. To wtedy po raz pierwszy przybył w odwiedziny do Lu. Jego wizyta była jedną z tych niespodziewanych zdarzeń, które podpełza niczym żmija, by ukąsić. I jak na niespodziewane zdarzenie przystoi zwiastowało ono zmianę, drastyczną, prawie tak samo nieprawdopodobną jak prawda, o której się dowiedziała. Powróciła myślami do tej chwili.

Była burzliwa, listopadowa noc. Lena siedziała przy oknie w salonie na parterze, podziwiając rozrywające ciemne niebo błyski i słuchając porywistego wiatru i silnego deszczu uderzającego o dom. Pana Lu – tak go jeszcze wtedy nazywała – nie było w domu, miał wrócić dopiero nazajutrz. Była sama.
Mając dwanaście lat i wielką wyobraźnie patrząc na targany cieniami i wiatrem ogród mogła widzieć więcej, niż w rzeczywistości tam było. Ale nie bała się – strachliwą osobą nie była, co to to nie. I tak właśnie siedząc, przy nikłym świetle małej lampki, nie przejmując się niczyją obecnością usłyszała kroki w korytarzu.
Otworzyła szerzej oczy i rozejrzała się po pokoju, szukając czegoś, co mogłoby posłużyć za prymitywne narzędzie obrony. Słysząc głośne bicie swojego serca i ciche stąpnięcia własnych stóp wzięła ciężki świecznik pewnie złapała w ręce. Wyszła z pokoju i od razu zobaczyła jakiś cień przy drzwiach. Najwidoczniej tamten jej nie zauważył, pewnie był odwrócony plecami. Oddychając najciszej jak tylko mogła uniosła świecznik i będąc metr od nieznajomego zamachnęła się, celując w jego głowę. W tym samym momencie cień odwrócił się i w ostatniej chwili złapał świecznik, wykręcając jej rękę. Krzyknęła, jednak zakrył jej usta dłonią.
- Spokojnie, nic ci nie zrobię – usłyszała rozbawiony głos i zaświeciło się światło. Mężczyzna powoli uwolnił jej ręce, a ona jak najszybciej odsunęła się od niego nie tracąc go z oczu. Był młody i piękny. W jego szarych oczach było coś znajomego, jakby widziała go niedawno, jakby był kimś bliskim.
To było to uczucie, kiedy wydaje się, że coś jest znajome, lecz w żaden sposób nie można było sobie przypomnieć dlaczego się takim wydaje.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
- Przepraszam, że cię nastraszyłem. Przyszedłem do Lucyfera, lecz, jak widzę nie ma go w domu. Mogłem się tego spodziewać, w końcu nie zapowiedziałem się.
Lena stała tak, oniemiała, nie wiedząc jak się zachować. Podróżny miał na sobie długi, ciemny płaszcz, z którego spływały krople wody. Białe, krótkie włosy miał zupełnie mokre, a twarz zaróżowioną od deszczu. Mimo tego, jego mina była pogodna, zupełnie nie pasująca do sytuacji, a oczy przyjazne i szczere.
- Nie wiedziałem, że jeszcze ktoś tutaj mieszka. Jak się nazywasz, mała?
- Lena – dziewczynka spojrzała na niego nieufnie, lecz z mniejszą wrogością. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Miło mi ciebie poznać, Lena. Jestem Sen – wyciągnął ku niej dłoń. Lena podała mu swoją i już nie czuła się zagrożona. Ot co, dziecięca ufność.
- Pana Lu nie ma w domu – nie wiedziała, dlaczego Sen nazywa go Lucyferem, chociaż domyśliła się, że tak naprawdę się nazywa. Imię „Lu” było dla niej dosyć dziwaczne.
- Niedobrze – pokręcił głową. – No nic. Chyba będę musiał przyjść innym razem.
- Może chce pan się czegoś napić? Mogę zrobić kakao – zaproponowała. Kiedy poczucie zagrożenia minęło poczuła charakterystyczną dla dzieci ciekawość.
- Świetnie. Kakao smakuje najlepiej w taką okropną pogodę – odpowiedział, na co Lena uśmiechnęła się. Zaprowadziła go do salonu, po czym zrobiła gorący napój i przyniosła go w dzbanku z dwoma kubkami. Nalała gościowi, następnie sobie i usiadła na fotelu. Wpatrywała się w niego, on również nie spuszczał z niej zaciekawionego wzroku.
- Skąd pan jest? – zapytała po chwili.
- Po pierwsze, nie pan. Jestem Sen. Poznaliśmy się w na tyle zabawnych okolicznościach, że możemy sobie mówić po imieniu – mrugnął do niej. Skinęła głową, oczarowana.
- Jestem z bardzo odległej krainy. A zarówno, z bardzo bliskiej.
- Nie rozumiem.
- To kraina, którą odwiedzają wszystkie istoty. Kiedy śnią.
- Robisz sny? – zapytała. Kolejną, zaraz po ciekawości cechą dzieci z pewnością jest bezgraniczna niemal ufność – kiedy Sen jej powiedział kim jest, nawet przez moment w to nie zwątpiła.
- Można tak powiedzieć. Ja jestem Snem. A moją krainę odwiedzają śniący.
- To dlatego zdawało mi się, że tak naprawdę cię znam! Miałam takie przeczucie.
- Owszem, to dlatego – kolejny błysk rozjaśnił słabo oświetlony pokój. Lena była zafascynowana nową znajomością. Rozmawiali długo, o jej snach, o nim, o niej. Mówił jej o swojej istocie, opisywał swoją krainę. I ta jedna noc była właśnie tą ręką popychającą pierwszą kostkę domina.
Wejście w świat, który był nieznany, chociaż znajdował się bliżej, niż myślała.

A teraz, w ten słoneczny dzień, czuła, że wchodząc do domu ponownie jest ręką, która popycha kostkę, chociaż nie wiedziała dlaczego. Starając się zachowywać jak najciszej weszła do holu, z zamiarem niezauważalnego przejścia do swojego pokoju, lecz na jej nieszczęście Lu czekał na nią, jakby spodziewał się jej planowanej ucieczki. Podążyła ze strapioną miną za nim, nie mając innego wyboru. Weszła za nim do salonu, gdzie na fotelach siedzieli Śmierć i Sen. Obaj mężczyźni unieśli się, kiedy przybyła, powodując jej zmieszanie.
- Śmierć, poznałeś Lenę? – zapytał Lu, na co tamten skinął głową. Lena usiadła na kanapie w pobliżu Śmierci, i od razu poczuła znajomy już ucisk w klatce piersiowej.
- Jestem ci wdzięczny, Lucyferze – powiedział Śmierć – za to, że zaproponowałeś nam gościnę. To miłe odcięcie się od monotonności.
- To dla mnie zaszczyt, że się zgodziliście. Ostatnio było tu tak mało rozrywek.
- Powinieneś się tego spodziewać odchodząc na emeryturę – powiedział Sen.
- Chociaż to zrobiłem i tak wiele spraw pozostaje do dokończenia. Ale o tym kiedy indziej. Słyszałem, że wasza siostra sprawia wiele kłopotów. Co u niej? Czy nadal się zmienia?
- Chyba nie. Nie widzieliśmy jej od dłuższego czasu – odpowiedział Śmierć.
Lena próbowała bezskutecznie złapać oddech. Zaczęło jej się kręcić w głowie.
- Życie nigdy mnie nie lubiła – powiedział Lucyfer. – Ale nie żywiłem do niej urazy. Żal mi było, kiedy dowiedziałem się o jej... problemach.
- Sama jest sobie winna – uciął Śmierć. Do Leny ledwo dochodziły ich słowa, nie do końca rozumiała ich sens.
- Lena, wyglądasz jakoś blado – zwrócił się do niej Sen.
- Nic mi nie jest – odpowiedziała słabym głosem wstając. Obecni w pokoju spojrzeli na nią, przez co poczuła falę gorąca. Próbowała zachować normalny wyraz twarzy, jednak ciemność, która zaczęła ją otaczać była coraz bliżej i bliżej.

A później ją pochłonęła.

środa, 26 listopada 2014

II. Królestwo Śmierci.

W królestwie Śmierci najpiękniejszy jest  zmierzch – zmierzch nadchodzący po dniu Życia. Nieprawdziwe Słońce prześwituje niemal schowane za łagodnymi pagórkami, tworzy delikatnie igrające cienie. To królestwo nie znajduje się w żadnym świecie stworzonym przez Życie. To Serce Śmierci, zupełnie w innej rzeczywistości położone. Bez swego Pana nie może istnieć, bo to on jest swym domem. Królestwo zawsze istniało, a Śmierć je tylko wizualizował.
Niewielu z żywych miało zaszczyt je ujrzeć – nawet martwi nie zawsze tam trafiają. Jednak każda istota, która umarła go zaznała –  w większym lub mniejszym stopniu. A każdy kto widział mógł potwierdzić, że jest niesamowite.
Królestwo Śmierci jest pełne spokoju. To bezgraniczne tereny, na których nie zazna się krzty cierpienia. Kiedy ktoś tu wejdzie od razu czuje ulgę.
W Sercu Śmierci panuje wieczna jesień – zależnie od nastroju swego Pana grzeje słońce, lub jest pochmurnie i deszczowo. Z drzew nigdy nie spadną wszystkie liście, chociaż ciągły, przyjemny wietrzyk niemal przez cały czas uparcie próbuje je zerwać i sprawić, by wszystkie poleciały niczym złote ptaki do nieba, odsłaniając nagość gałęzi. Liście te mienią się odcieniami złota, czerwieni i brązu, tańcząc do muzyki wiatru znany tylko sobie taniec.
Ta rzeczywistość ciągle trwała, trwa i ciągle trwać będzie.
Pośrodku Królestwa – chociaż tylko Śmierć może być pewien, że to faktycznie środek, znajduje się ogromny zamek. W wąskich, wysokich oknach odbija się słońce, strzeliste dachy rzucają tajemnicze cienie na mury, a kamienne gryfy osadzone na gzymsach obserwują całą krainę.
Przed zamkiem, od strony zachodu znajduje się ogromny dziedziniec, na którym stoją piękne, nie wykonane ludzkimi rękoma posągi, przedstawiające Śmierć, Sen i Życie – każdy posąg idealnie podkreślał charakter każdego z nich. W znacznej odległości od innych stał jeszcze jeden posąg – podniszczony i pokryty mchem, lecz mimo wspaniałości pozostałych był on najcudowniejszym z nich. Posąg Nadziei.
Śmierć chociażby próbował nieskończoną ilość razy nigdy nie pozbyłby się posągów. Były wyryte w jego sercu, chociaż nie było powiedziane, że taka była jego wola. To była jego rodzina – może nie płynęła w nich ta sama krew, lecz w każdym z nich znajdowała się ta sama cząstka, dzięki której powstali, ten sam pierwiastek Stwórcy. Niektórych rzeczy nie można wymazać z serca, a rodzina z pewnością do nich należy.
Po obu stronach olbrzymich, masywnych, żelaznych wrót siedziały dwa gryfy, identyczne jak te, które obserwowały świat z góry, tyle, że wykonane ze złota. Na pierwszy rzut oka wydawały się być nieruchome, lecz po obdarzeniu ich sylwetek większą uwagą można było zauważyć delikatne unoszenie się i opadanie piersi. Byli to strażnicy, którzy bez zgody swego Pana nikogo nie mogli wpuścić do jego zamku.
Wchodząc przez wrota ukazywał się oczom ogromny hol o marmurowej, lśniącej posadzce, na której igrały płonienie z powieszonego na wysokim sklepieniu, kryształowego żyrandolu. Przedsionek ten miał kształt półkola, a wieńczący go miękko sufit pokryty był malowidłami, jakich oko nigdy nie widziało. Naprzeciwko wejścia znajdowały się szerokie, wyściełane czerwonym dywanem schody, a następnie rozwidlające się w dwie strony drogi. Zimne, bordowe ściany, od połowy pokryte ciemną boazerią nie były przez nic zdobione, jedynie co jakąś odległość można było ujrzeć wątle palącą się świecę podtrzymywaną przez złoty, misterny ornament kwiatowy. Każdy z korytarzy od zewnętrznej strony wypełniony był drzwiami prowadzącymi do przeróżnych pokoi. Można było również spostrzec, że każdy korytarz zakręcał łagodnie ku środkowi, a świadczył o tym fakt, że co parę metrów droga była ukryta i odsłaniała się stopniowo. W połowie drogi, zarówno lewego jak i prawego korytarza znajdowały się nieco węższe schody, prowadząc do jeszcze innych pomieszczeń. Później korytarze  łączyły się i prowadziły do ogromnej sali w której Śmierć zwykł się posilać.
Lecz chociaż w zamku było setki pomieszczeń – sypialni, bibliotek, bawialni, pokoi muzycznych, ptaszarni, oranżerii i innych, być może nieodkrytych jeszcze nawet przez Śmierć, to żaden z nich nie równał się w wyjątkowości z pokojem, do którego nie prowadziły żadne drzwi. Znajdował się on w sercu zamku i tylko Śmierć decydował kto do niego wejdzie i kto z niego wyjdzie. Zwykło się na niego mówić „Pokój bez Drzwi”, a jaśniej mówiąc był to pokój Śmierci, gdzie często przyjmował gości.
Był on kolisty, sklepienie miał wysokie, a na dodatek był cały marmurowy, potęgując jego monumentalizm. Mimo, że nie znajdowało się tam żadne źródło światła panowała tam jasność, oczywiście, jeśli Śmierć tego chciał. Na środku marmurowe schody pięły się w górę, zataczając delikatnie niby-spiralę, a na ich szczycie usytuowany był ogromny, misternie zdobiony tron ze złota, , na którym Władca Śmierci zwykł zasiadać. Z Pokoju bez Drzwi mógł obserwować co się dzieje w każdym zakątku swojej krainy. Pokój ten był również na tyle zaciszny, że Śmierć chętnie oddawał się w tym miejscu wirom myśli, na które podczas swoich obowiązków nie ma czasu zwracać uwagi.
Pokój Śmierci może nie miał stałych drzwi, przez które można się do niego dostać, lecz jego bezwarunkową zaletą było to, iż Śmierć tworząc do niego drzwi wyjściowe może znaleźć się  w każdym miejscu, o którym w danym momencie pomyśli. Jest to bardzo przydatne, zwłaszcza jeś!li ktoś ma tak wymagającą i odpowiedzialną „pracę”.
I to właśnie był jeden z tych momentów, w których Śmierć siedział na tronie i rozmyślał. Wydawałoby się, że nie ma on czasu na spokojne siedzenie i oddawanie się analizie myśli, przecież we wszystkich światach co ułamek sekundy giną różne istoty, lecz dla niego Pan Czas płynie zupełnie w inny sposób, dla nas zupełnie niepojęty.
Pan Śmierci całą swą uwagę myśli skupiał dzisiaj na swej siostrze. Wiedział, że Życie nienawidzi go za coś, na co on nie ma wpływu i ostatnimi czasy miał niemiłe wrażenie, że siostra ma jakieś plany wobec niego. Wywnioskował to z tego, że przez ostatnie dwadzieścia ludzkich lat ani razu się nie spotkali, a na ostatnim spotkaniu patrzyła się na niego tylko, powodując, że czuł się zupełnie bezbronny i pełen obaw. Życie była od niego starsza i wiedział, że dysponuje potężną mocą – córkami.

Każdy wszechświat, każda galaktyka, każda planeta, każda gwiazda powstały bardzo dawno temu. Pan Czas odmierzał już wtedy ilość sekund, minut, godzin, dni i lat istnienia, siedząc w swoim królestwie pełnym tykających, przeróżnych zegarów, od słonecznych, przez piaskowe klepsydry, ogniowe, po elektroniczne, kwarcowe i atomowe. W królestwie Czasu jest zapisana cała historia istnienia, z dokładnością co do sekundy. Czas, który wydawałby się najstarszy z wszystkich istnień, wie jednak, że nie jest to prawdą. Są istoty starsze od niego, starsze o jednostki dotąd jeszcze nieodkryte nawet przez niego.
Na początku było Życie. Życie pewnego razu sprawiło, że powstał wszechświat, uznawszy wcześniej, że jest on niezbędny, aby mogło się rozwijać. Jako że Czas nie był znany Życiu trwało to wiele lat. Powstały pierwsze gwiazdy, pierwiastki, planety, atmosfery, żyjątka – Życie rozwijało się.
Życie przybrało postać kobiety – kiedy Ziemia po której ludzie stąpają jeszcze nie istniała tworzyła inne planety, inteligentne skały, idealne kryształy, pierwiastki, których ludzie nigdy nie odkryją, Słońca i różne inne byty. Życie była wtedy piękna. Jej sylwetka była świetlista, bez żadnej skazy, jej oblicze było dobre, bo tylko takie rzeczy tworzyła. Z każdym jej oddechem było jej coraz więcej, była wszędzie. Była w ogniu, w próżni, w składzie gwiazd.
Lecz kiedy wszechświata jeszcze nie było, Życie otrzymało swoje rodzeństwo – bliźniaki Śmierć i Sen, młodsze od niej o wieczność, chociaż wydawało jej się, że zaledwie o oka mrugnięcie.
Pierwszym bliźniakiem, którego ujrzała Życie był Sen, o białej czuprynie i głębokich niczym studnia, szarych oczach. W umysłach istot kształtował obrazy, tylko wtedy, kiedy byli w spoczynku. Pokochała go, ponieważ zrozumiała, że Sen jest równie potrzebny co ona. Dopełniali się nawzajem dając wszystkim szczęście. Lecz Życie nie wiedziała, że każde istnienie przez nią stworzone czeka kres. Zrozumiała to dopiero wtedy, kiedy ujrzała drugiego brata.
Był to Śmierć. Wyższy od niej, z bladą skórą, bledszą niż kiedykolwiek widziała. Rozczochrane, krucze włosy opadały mu na oczy. Dopiero po chwili je ujrzała –, miał je czarne, błyszczące niczym kryształy. Na jego twarzy nie było uśmiechu. Życie wiedziała, że jego rola jest zupełnie przeciwna do jej i była wrogo do niego nastawiona, chociaż rozumiała, że taka jest wola Stwórcy.
Rodzeństwo było świadome, że ma przed sobą nieskończoność. Życie na każdej planecie tworzyło coś innego, Sen kształtował inne marzenia, Śmierć przychodził w różnych momentach. Długo po tym, jak powstał Pan Czas Życie stworzyło człowieka na podobieństwo siebie – nie było bowiem takiego ciała na żadnej innej planecie w żadnym innym świecie.
Kiedy powstał człowiek Życie poczęła się zmieniać. Ludzie byli istotami, które miały w sobie coś więcej niż inne. Coraz częściej wybierali zło, czyli to, czego Życie wcześniej nie widziała i nie znała. Jej postura robiła się coraz cięższa, skóra pokrywała się siatką z czerwonych nitek, zęby zepsuły się, oddech miał ohydną woń. Urodziła ona  Pychę, Chciwość, Nieczystość, Nieumiarkowanie, Gniew, Zazdrość oraz Lenistwo, które sprawiały, że ludzkość miała zginąć. Ludzie jednak nie chcieli końca, więc zaczęli czcić bogów, których sami wymyślili, każdy z tych bogów zaczynał istnieć bez ingerencji Życia.
Ludzie cenili Życie, kochali dobry Sen, lecz wobec Śmierci byli zdystansowani. On jednak nie przejmował się tym, gdyż wiedział, że oni przeminą, kiedy on będzie trwać. Sen, chcąc by Śmierć poczuł się lepiej stworzył Cauchemara, koszmar, który był bratem Revasserie, czyli marzenia sennego. Śmierć był wdzięczny bratu, lecz nawet to nic nie zmieniło. Wędrował po świecie zbierając żniwo, odwiedzając bogów, nawiązując kontakt z ludźmi. Z nudów zawierał pakty, które sprawiały, że ludzie stawali się nieśmiertelni, wdawał się w romanse z boginiami różnych panteonów. Po wielu latach zrozumiał, że ludzie zawsze będą się bali końca życia, chociażby podświadomie i pogodził się z tym.
Śmierć zauważył, że ludzie obwiniają go za coś, na co on nie ma wpływu. Na żadnej innej planecie nie spotkał istot, które miałyby coś przeciwko zakończenia swojego żywota, bo każdy koniec to przecież również początek. Śmierć bowiem nie przychodzi bez powodu, a powody dla których przychodzi tworzy nie kto inny jak człowiek. Oczekująca na dziewiąty miesiąc kobieta obwiniała go za to, że poroniła, chociaż sama piła za dużo alkoholu. Ośmioletni chłopiec płakał nad przejechanym psem, przeklinając Śmierć, że mu go odebrał, podczas gdy parę dni wcześniej rzucał w niego kamieniami. Młoda kotka miauczała ze złością i żalem do niego, bo ludzie zabili jej nowo narodzone kocięta. Przecież to nie on decydował o tym kiedy ma przyjść, lecz sami ludzie. Paląc tytoń wydają na siebie wyrok, przechodząc na czerwonym świetle kuszą los, zażywając narkotyki sami decydują się na wcześniejsze odwiedziny Śmierci.
Inteligentne skały, które żyją na pewnej planecie same domagają się końca, bo wiedzą, że na ich miejsce powstaną nowe, być może jeszcze piękniejsze.
Stworzenia z odległej galaktyki, których wygląd zmienia się z dnia na dzień – raz są małymi mrówkami, by nagle zmienić się w olbrzymie dinozaury – traktują Śmierć jak coś naturalnego, kiedy czują, że nadchodzi ich czas po prostu kładą się, zamykają oczy i czekają.
A ludzie? Ludzie nie mogą się pogodzić z tym, że taki jest los każdej istoty żywej. Nie myślą o tym, że kiedyś będą musieli odejść z tego świata, chcą żyć wiecznie, chociaż życie teraz jest często straszniejsze od tego, co czeka ich po śmierci. Nie dopuszczają myśli o końcu do swoich umysłów, chociaż często sami zabijają swoich pobratymców.

Zaiste, ludzie są zabawni – pomyślał Śmierć.

wtorek, 25 listopada 2014

I. Kilka słów o Nadziei. Część Pierwsza.

Nadzieja. Nie, na pewno nie jest ona matką głupich – o stanie intelektu nie decyduje ten czynnik. Poza tym każdy w życiu miał jakąś nadzieję, a to byłoby świadectwem, że wszystkie istoty są z natury głupie. Nadzieja jest twórcza i destrukcyjna jednocześnie. Jej piękno przewyższa wszystkie istoty, jej siła nie może być porównywana nawet z grawitacją. Raz tchnięta nie opuszcza po kres istnienia.
Warto wiedzieć, że nadzieja jest jak pasożyt, który opanowuje stopniowo cały umysł. Pasożyt ten żywi się swoją ofiarą, żywi się nią aż do śmierci – nadzieja bowiem jest niezniszczalna i oznacza albo całkowite zwycięstwo, albo klęskę, nigdy nic pośredniego. Bezwzględnie najsmutniejszym faktem jest to, że nikt nie ma wpływu na wynik tej „choroby”. Kiedy raz zaatakuje organizm nigdy go nie opuści, czasami tylko ukryje się gdzieś głęboko, uśpi naszą czujność, by zaatakować ze zdwojoną siłą.
Oczywiście nie można stwierdzić, że ów pasożyt jest całkowicie, bezsprzecznie groźny – nadzieja potrafi zdziałać cuda, zmobilizować – jednak opierając się tylko na niej nic nie da się zdziałać. Kiedy ktoś się w niej całkowicie zatopi nie ma szans na ratunek.
Nie można żyć samą nadzieją. Ale życie bez niej z pewnością jest życiem żałosnym, pozbawionym sensu. Gdyby jej nie było życie każdego byłoby szare, niezmienne, monotonne. A przecież nie ma nic niezmiennego. Zmiana zawsze przychodzi, czasami ktoś jej oczekuje, czasami od niej ucieka, innym razem jest przez nią zaskakiwany (to zupełnie tak jak ze śmiercią).
I następnym faktem jest to, że nie można się ich ustrzec – zmiany i śmierci.
Dawniej Nadzieja miała własną postać – nieopisanie piękną, pełną gracji i magicznego wdzięku. Dawała światło tym, którzy znaleźli się w mroku, odbierała tym, którzy zbyt bardzo na niej polegali.
Lecz zła było zbyt dużo, a tego nie mogła znieść. To wada istot dobrych i niewinnych – zło niszczy je, prowadząc do całkowitej destrukcji. I tak właśnie z nią się stało – jako idea nie mogła zostać całkowicie zniszczona, lecz jej antropomorficzna postać zniknęła, rozpłynęła się, jak poranna mgła. Była i nie była.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie ma znaczenia – jeśli nadal istniała, mimo, że bez formy, to co takiego się stało?
Otóż faktem jest, iż nie tylko ta idea przybrała ludzką formę. Odejście jej postaci w niebyt wcale nie było niezauważone.